Maria Anna Potocka

Maria Anna Potocka

Brunio

Niełatwo pisać o zmarłym, którego cały czas ma się w głowie jako żywego i obecnego.

Wojtek Bruszewski to jedno z ważniejszych przeżyć mojego życia. Poznaliśmy się na plenerze w Koszalinie i nasze spotkanie szybko przerodziło się w narzeczeństwo. Łączyła nas powaga w traktowaniu obowiązków i światopoglądowe podejście do sztuki. Przez trzy lata naszego związku byłam obecna na wszystkich jego wystawach i brałam czynny udział w przygotowaniach technicznych. Przy okazji przeszłam podstawowe szkolenie z elektroniki i lutowania. W montowaniu wtyczek do video byłam całkiem niezła.

Taki związek potrafi bardzo głęboko otworzyć ludzi na siebie. Mam wrażenie, że wiedziałam (i wiem) o Wojtku wszystko. Był doskonale skonstruowaną maszyną do robienia dobrej sztuki. Osiągnął rzecz w twórczości najistotniejszą, mianowicie wyczuł siłę swojej refleksji, odrzucił radykalnie wszystko, co wydawało mu się obce – fabularność, poetyckość, ckliwość, powagę tematu – i na końcu perfekcyjnie określił formę, w jakiej należy to wyrazić. A właściwie dwie formy. Twórczość pierwszego okresu to forma analityczna z minimalną domieszką humoru i ironii. Twórczość okresu drugiego to bardzo inteligentna ironia, trochę chuligański humor, przy czym jedno i drugie zdyscyplinowane wyciszoną analitycznością.

Wojtek miał duże poczucie humoru, które służyło mu również jako narzędzie porozumiewania się ze światem. W dowcipnej formie ośmielał innych do siebie, mówił im komplementy, ale również ich krytykował. Jego poczucie humoru określało jego dystans do świata, było przyjaznym płotem zbudowanym ze śmiechu.

Po paroletnim związku rozstaliśmy się. Nie było kontaktów, ale z daleka przyglądałam się jego sztuce i życiu. Ucieszyło mnie, że znalazł „miłość swojego życia” i urodziło mu się dziecko. Zbudował dom, studio, zrealizował wiele ciekawych prac. Wojtek był konstruktorem starannie rozważającym wszystkie dane. Dzięki temu jego przedsięwzięcia prawie zawsze kończyły się sukcesem.

W międzyczasie spotkaliśmy się przypadkowo parę razy i powoli zaczynaliśmy rozmawiać. Kilka lat temu byłam w Łodzi na jakimś wernisażu i zapytałam Marię Waśko o Wojtka. Dowiedziałam się, że jest w szpitalu onkologicznym w Warszawie. Parę dni później pojechałam go odwiedzić. Wojtek był w świetnym nastroju, krótko zrelacjonował mi swoją chorobę, traktując ją bardziej jako problem lekarzy niż własny. Z prawdziwym zaangażowaniem zaczął dopiero opowiadać o powieści, jaką napisał, którą właśnie szlifuje i zamierza wydać. A przede wszystkim zamierza natychmiast pokazać mi pewne fragmenty. Byłam lekko wystraszona. W najmniejszym stopniu nie spodziewałam się po Wojtku talentu literackiego. Ale w tej sytuacji nie mogłam mu odmówić. Postanowiłam jedynie być powściągliwa w komentarzach. Pokazał mi kilkanaście fragmentów. Były świetne. Poprosiłam go o przesłanie całości i zaczęłam myśleć o wydaniu Fotografa. Udało się, książka miała kilka dobrych recenzji i była bardzo dobrze przyjęta przez czytelników. Wojtek zrobił książce profesjonalną stronę internetową, gdzie zamieszczał między innymi teksty prasowe i dokumentacje z promocji. Równocześnie kończył swoją drugą książkę, której bohaterem była „swastyka”.

Pomiędzy tym wszystkim postępowała choroba. Wojtek miał pełną świadomość jej powagi, znał statystyki w ułamkach, ale równocześnie pokładał pewne nadzieje w postępach medycyny. Z niezwykłą cierpliwością poddawał się operacjom i kuracjom, ani razu przy mnie (z racji wspólnego wydania książki mieliśmy częstsze kontakty) nie wykonał gestu rezygnacji, żadna z jego wypowiedzi nie miała w podtekście typowej dla ludzi skrzywdzonych skargi: „dlaczego ja?”. Wykazał wielki talent w umieraniu, udowadniając tym samym swoją odpowiedzialność wobec życia. Pokazał, że jakość osiągnięta w sztuce i życiu może zostać przeniesiona na najtrudniejsze z naszych doświadczeń, czyli umieranie. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Rzadko można spotkać kogoś, kto tak całościowo i spójnie potwierdza swoją jakość.

Maria Anna Potocka – Polska