Absolutnie Voytek
Giacometti był szczupłym mężczyzną, mój ulubiony jego obraz to zdjęcie, na którym przechodzi przez ulicę w deszczowy dzień, z płaszczem zarzuconym na głowę: wygląda to jak zdjęcie rzeźby, sam zresztą przypomina własną rzeźbę: chudy, wysoki, z czaszką spowitą w fałdy tkaniny.
Rubens był dobrze odżywiony, otaczały go korpulentne modelki.
Toulouse-Lautrec był kaleką, miał niesprawne nogi, z upodobaniem malował tancerki o nogach długich i doskonałych .
To nie truizm. Od wieków, sztuka uprawiana przez artystę stanowi odzwierciedlenie jego świata, tak, jak on sam go doświadcza, bądź jak radzi sobie z ciążącym mu ładunkiem percepcji – niczym terapia.
Nie służy to jego własnym potrzebom, a daje nam drogowskaz przydatny w naszym dążeniu do samookreślenia się na tej planecie.
Daleki jestem od próby stworzenia tekstu teoretycznego, przeciwnie wręcz, jako przyjaciel Wojciecha Bruszewskiego od 35 lat, pozwalam sobie na ton bardzo osobisty.
Voytek cierpiał, jak my wszyscy cierpimy na różne sposoby, na tym właśnie opiera się natura i sieć wzajemnego międzyludzkiego oddziaływania – na szczególnym cierpieniu. Za każdym razem, kiedy w rozmowie unosił rękę i argumentował szybkim, tnącym powietrze gestem dłoni, mówiąc: „Absolutnie…”, czułem, że ma jakiś problem. Problem, który mogę zrozumieć i z którym sam się zmagam. Zostaliśmy zatem przyjaciółmi na całe życie, choć często na długo rozdzielały nas duże odległości. Jego wrażliwość i logiczne dociekania na temat widzialności rzeczy i irracjonalnych ludzkich zachowań, a także niewidzialności tego, co ukryte, czyniło z niego w pewnym sensie „złamanego” strukturalistę, mającego ugruntowaną w logice pewność względem tego czy owego, a jednocześnie zadziwionego romantycznymi absurdami.
Przy okazji, nie musisz się ze mną zgadzać Czytelniku, ale pozwól mi dokończyć lub po prostu przewróć tę stronę.
Cierpiał, kiedy montował swój film „Klaskacz”, kiedy wykrzykiwał YAAH, kiedy kazał psom wyszczekiwać polski hymn narodowy, kiedy odgrywał utwory Chopina na niezbyt się do tego nadających instrumentach, kiedy pozwolił by maszyny losowo komponowały sonety, kiedy napisał własną biografię „Fotograf”, z wszystkimi małymi i dużymi katastrofami, kiedy zagłębiał się w gęste polityczne i psychologiczne bagno swastyki w jak dotąd niepublikowanej książce „Big Dick”.
Nieważne, jak dowcipny, zabawny lub pełen utajonego humoru się jawi – klaun zawsze ukrywa własne łzy – jego motywy wydają mi się głęboko zakorzenione w ogromnym zdziwieniu ludzką naturą i bezwzględnymi prawami natury materii.
Raz za razem stawiamy czoła społecznym sytuacjom, w których odbiera nam mowę, zachowaniu ssaków mniej lub bardziej panujących nad swym instynktem: w dzikim tańcu tego, co racjonalne z irracjonalnym, a który stanowi naszą dożywotnią karę za zniszczenie raju.
Voytek i ja inaczej reagowaliśmy na te same spostrzeżenia i to właśnie czyniło z nas przyjaciół. Zawsze mieliśmy o czym rozmawiać. On desperacko i niespokojnie poszukiwał absolutu, wiedząc dobrze, że nigdy go nie znajdzie, jednak używając tego słowa raz za razem, z naciskiem; ja sam, w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy spotkaliśmy się i rozpoczęliśmy prace na video w Polsce, nauczyłem się od Tybetańczyków niczego nie zakładać, dawać się zaskoczyć każdej nowej chwili, cieszyć się, kiedy ktoś dobrze się zachowa – „Co za miła osoba, jaka miła reakcja, jestem zaskoczony”.
Moje oczarowania i rozczarowania były zatem innego rodzaju.
Voytek miał szczęście przerobić swoje cierpienie na wielkie dzieła.
Słysząc to, uśmiechnąłby się zapewne, z pochyloną głową, skromnie.
Tęsknię za nim.
Wolf Kahlen – Niemcy