Jest marzec 1953 roku. Fotograf ma 6
lat.
Z radioodbiornika wujka Mundka płyną pierwsze takty marsza zwanego
„pogrzebowym”. Wybitny Wirtuoz gra na żywo w studiu Polskiego
Radia.
Po pierwszym, mocnym Ta, Taa ... muzyka Chopina schodzi na drugi plan.
Wybitny Aktor łamiącym się głosem zaczyna czytać:
Konstanty Ildefons Gałczyński.
... pauza
...
Umarł Stalin.
...
pianista uderza mocniej i znów przechodzi w piano ...
Do pół masztu
zwieszona flaga,
flagę wiatr przedwiosenny targa.
To nie wiatr, to szloch na wszystkich kontynentach
i archipelagach.
Umarł Stalin.
... tudum,
tudum... dialoguje z aktorem pianista...
Jakby nagły grad zboża
pogiął,
jakby w biały dzień noc w okno.
Dzisiaj słońce jest żałobną chorągwią.
Umarł Stalin.
Płaczą ludzie na
ulicach. Ciężko.
Taki ciężar zwalił się na ręce.
Płaczą ludzie zwyczajni jak ziarnko piasku.
a ci go kochają najgoręcej.
Krzyczy Wołga, szlocha Sekwana.
Woła Dunaj, jęczą rzeki chińskie.
Broczy Wisła jak otwarta rana.
Lamentują potoki gruzińskie.
Krzyczy Aragwa: Stalin! Chmury całego globu
wiatr zeszył w jedną chorągiew żałobną.
O, poeci
rozpowiadajcie
W każdej wiosce, w każdej krainie
ból nasz wielki po wielkim Stalinie.
Forte,
forte i znów piano.
Umarł Przyjaciel.
Cień padł na ziemię od tej śmierci,
od oceanu do oceanu,
od Gibraltaru do Uralu.
Ale niech wróg nie
liczy na cień i nieszczęście.
Ale niech wróg nie myśli, że przez ten cień przejdzie.
Nie pożywi się wróg na naszym bólu i żalu.
*
W podstawówce
zainteresowanie radiem przeszło w obszary analityczno-doświadczalne.
Radio oglądał od tyłu. Próbował dostrzec coś przez małe otworki w
tylnej ściance. Od tej strony buchało ciepłe powietrze i zapach kurzu.
Widział świecące się żaróweczki oświetlające skalę, widział żarzące
się katody lamp, próbował eksperymentalnie wkładać do środka
drewniane patyczki.
Pewnego
dnia kolega z klasy (nazywał się Biziel) zaprosił go do domu i pokazał
fascynujący przedmiot. Był to radioodbiornik kryształkowy,
prapradziadek fornirowanych skrzynek.
Biziel posiadał fabryczny egzemplarz. Wyglądał jak odwrócony do góry
dnem, brązowy, bakelitowy talerzyk. Na środku pokrętło ze skalą. Z
boku cztery okrągłe gniazda. Swastyka na denku i napis Telefunken
wskazywały na kraj pochodzenia i czas, kiedy go wyprodukowano..
Biziel
zrobił już to, czego wymagała technologia. Na dachu domu pomiędzy
dwoma, porcelanowymi izolatorami, rozciągnął kilkanaście metrów
drutu. Drut poprowadził przez okno do gniazda „Antena”.
W ogrodzie zakopał stare wiadro i drut od niego poprowadził do gniazda
„Ziemia”. Miał też specjalne „wojskowe” słuchawki.
Najbardziej fascynującym elementem radia był kryształek. Budził
szacunek, a nawet strach, tak samo jak hostia zamknięta w monstrancji. Na
bakelitowym talerzyku miał swój mały ołtarzyk. Umieszczony był w maleńkiej
szklanej rurce. Rurkę zamykały dwa niklowane kapsle, których nóżki
znikały we wnętrzu radia. W jednym z kapsli trzy srebrne śrubki
utrzymywały kryształek w przestrzeni. W drugim był mały manipulator
zakończony ostrą igiełką. Sam kryształek miał kolor
niebiesko-zielony i mógł być fragmentem meteorytu.
Biziel
zakłada słuchawki i igiełką, ostrożnie nakłuwa kryształek. W pewnym
momencie nieruchomieje. Ostrożnie zdejmuje słuchawki i podaje
Fotografowi.
-
Słyszysz?
Fotograf
wsłuchuje się jakiś czas, ale oprócz szumu morskich fal, nic nie słyszy.
Biziel bierze od niego słuchawki i ponownie zakłada na głowę. Po
chwili mówi.
-
No jak. Nie słyszysz? Przecież gra.
Fotograf
tym razem nastawia się na zupełnie inny poziom czułości ludzkiego
ucha. Po chwili uśmiecha się. W słuchawkach gra Warszawa Pierwsza.
Prawdziwy cud.
Czasopisma
dla młodych majsterkowiczów pisały później jak skonstruować taki
radioodbiornik bez magicznego kryształka. Należało gwizdnąć ojcu żyletkę,
ale taką z błękitnym nalotem, a w miejsce igiełki zastosować grafit
wyciągnięty z ołówka. Inne proponowało użycie połówki cytryny i gwóźdź.
Gwoździe były ogólnodostępne, ale cytryny, tylko na Boże Narodzenie.
Ci co pisali te bzdury nie mogli zrozumieć, że rytualnej mszy z udziałem
meteorytu, nie da się zastąpić tajemnicą żyletki, ani duchem niedostępnej
cytryny.
*
Nie
interesują go elektrownie, ale nie ma innej szkoły, poza Energetykiem,
która realizowałaby jego fascynację tranzystorem.
Mamy lata
sześćdziesiąte.
Na świecie pojawia się tranzystor, który zwiastuje rewolucyjne zmiany
Cywilizacji.
W przeciwieństwie do lampy elektronowej wielkości kieliszka
do szampana, tranzystor jest wielkości ziarenka grochu. Maleńka, zielona
kapsułka i trzy druciki.
Obiekt, który miał przewrócić świat do góry nogami, nazywał się
TG1, co można rozszyfrować jako Tranzystor Germanowy Pierwszy. Dzięki
niemu radioodbiorniki zmaleją do rozmiarów książki, a nawet notesu.
Miniaturowe radyjka zaczną być nazywane „Tranzystorami”.
W języku technicznym pojawi się nowe słowo - półprzewodniki. Niby
przewodzą, ale nie przewodzą. Słowo to, nie tylko w technologii,
otworzy epokę paradoksów. Niby jest postęp, a głodujących narodów
przybywa; niby walczymy o pokój, a zagrożenie wojną jest coraz większe;
niby są wolne wybory, a przy frekwencji 99,9% wciąż wybieramy tych
samych Pierwszych Sekretarzy.
Tranzystory
mnożyć się będą szybciej niż bakterie. Po kilka, po kilkadziesiąt,
po kilkaset uda się upchać w układach scalonych. Dalszy rozwój
technologiczny umożliwi upchanie setek tysięcy, a nawet milionów
tranzystorów w jednym mikroprocesorze. Mikroprocesory zaczną się mnożyć.
Już niedługo we wszechświecie tranzystorów będzie więcej niż
bakterii.
Pojawienie się tranzystora zapowiada rychłe nadejście epoki cyfrowej.
Krzywe zamienią się w schodki, a schodki udawać będą krzywe. Czas
przyśpieszy i niekoniecznie będzie płynąć po prostej, z przeszłości
ku przyszłości. Wizualna uroda świata zostanie zastąpiona szeregami
zer i jedynek.
|