Paul Sharits, przystojny Amerykanin z krótką, czarną bródką, szaleje. Jest jedną z gwiazd sekcji filmu eksperymentalnego na Documenta 6 w Kassel. Rozrabia, obraża ludzi, śmieje się z byle czego i pije na zabój. Jako gwiazda Fluxusu, jako wybitny amerykański artysta ma do tego prawo. Tak w każdym razie uważają Niemcy i grzecznie znoszą wszystkie jego impertynencje. Za kilka lat, w Stanach, ktoś inny skorzysta ze swojego prawa i na chamstwo Paula odpowie strzałem z rewolweru. Kula utkwi mu w brzuchu. Od tego czasu Paul Sharits wyraźnie spuści z tonu.

            - Chodźcie, chodźcie - mówi do trzech Polaków, którzy tak jak on biorą udział w Documenta - będę robił performance.

Na poddaszu Muzeum Friedericianum jest obszerna salka projekcyjna. Tutaj lecą ich filmy w ramach wielkiej manifestacji sztuki - „Kunst und Medien”.

W innym miejscu na Documenta Paul ma instalację filmową. Z kilku projektorów na jeden ekran wyświetlane są sklejone w pętle taśmy kinematograficznej, z których część zawiera kolorowe, puste klatki, a część szpitalne portrety wariatów poddawanych elektrowstrząsom. Szybko po sobie następujące kadry, które same w sobie nie zawierają elementu ruchu, dzięki cudowi kina, nabierają znamion niesamowitego, porażającego życia. Paul filmową instalację nazywa  T.O.U.C.H.I.N.G  czyli  d.o.t.y.k.a.n.i.e.

„Performance” odbywa się w salce kinowej, na tle ekranu oświetlonego białym światłem projektora. Nie ma tego występu w oficjalnym programie, więc na sali jest zaledwie kilka przypadkowych osób. Wśród nich Fotograf, Restaurator i Murarz/Tynkarz - gwiazdy kina strukturalnego z Europy Wschodniej.
Lekko podpity Paul wchodzi w światło projektora z kuflem piwa i młotkiem. Piwo wylewa na podłogę. Rozpina rozporek i nagiego kutasa wkłada do szklanego kufla. Młotkiem rozbija kufel.
Koniec.

Publiczność jest trochę rozczarowana.  

*

Na środku trawnika, przed Museum Fridericjanum, profesjonalna wieża wiertnicza pracuje dzień i noc. Obsługa platformy od kilku dni mozolnie wierci kilometrowej głębokości otwór. Amerykański artysta, Walter De Maria, włoży w tę dziurę kilometrowej długości, miedziany pręt.

Polacy leżą na trawie i trochę się nudzą. Pojawia się wesoły jak zawsze Paul.

-          Paul, nie napiłbyś się z nami kielicha polskiej wódeczki?

-          Why not? - opowiada zawsze gotów na takie numery amerykański filmowiec.

Paul uważa się za najwybitniejszego pijaka na świecie. Z tą opinią niestety nie mogą zgodzić się polscy specjaliści.
Restaurator sięga do torby i wyjmuje butelkę. Wielką jak bochen chleba dłonią w całości zasłania zieloną etykietę. Specjalnie tak ją uchwycił. Nie ma żadnych skrupułów. Jeżeli Paul jest tak dobry jak sam twierdzi, spłynie to po nim jak woda po kaczce. Fotograf i Murarz/Tynkarz widząc zieloną zakrętkę szybko orientują się, co się świeci. Normalnie chłopaki stosują ten numer, gdy na Zachodzie podchodzi do nich jakiś wymuskany dupek, najczęściej Francuz albo Belg, ściska grabę i przedstawia się jako komunista.

-          Taaak? Sprawdzimy! - i nalewają po kielichu Spirytu.

Paul takich bzdur nie opowiada. Opowiada lub myśli, że jest najlepszy w dziedzinie, w której prym wiodą prawdziwi komuniści.

Nadchodzi więc chwila próby, którą ku chwale Ojczyzny muszą po bohatersku zdzierżyć. Nie będzie to żaden Dżus, nie będzie to łatwa technicznie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Będą pić czysty spirytus bez zagrychy i bez popitki.  

Mają to przećwiczone.

Skrajnym eksperymentem było picie „na dożynki”, w gdańskim klubie studenckim „Żak”, spłowiałego na wystawie sklepowej Denaturatu. Był „biały”, nie niebieski, więc wizualnie łatwy do zaakceptowania. Pozostałe cechy, czyli odrażający smak i jeszcze gorszy zapach były zgodne z oryginałem. Ze względu na późną porę (bar był już zamknięty) nie było czym zagryźć ani zapić. Chyba, że kranówą. Ponieważ ciepły mógł jednak nie przejść przez gardło, schłodzili go gaśnicą śniegową. Położyli butelki na kamiennej podłodze i oddali w ich kierunku kilka strzałów syntetycznego mrozu. Śnieg z gaśnicy ma dwie zasadnicze zalety. Jest zimny, a nawet zimniejszy niż zwykły śnieg i nie jest mokry; szybko ulatnia się i nie ma po nim śladu.  

W miejscach publicznych w Polsce były kiedyś powszechnie obecne, niepraktyczne gaśnice pianowe. Instrukcja mówiła, że należy odwrócić ją do góry dnem i uderzyć o podłogę wystającą sztycę. Ta tłukła w środku gaśnicy szklany pojemnik. Jeden chemiczny zajzajer łączył się z jakimś innym świństwem. Powstawała wybuchowa reakcja i istna powódź szarej, śmierdzącej piany. Gaśnicy takiej nie można zatrzymać, nie można zamknąć. Nawet na mały ogieniek trzeba wypruć zawartość do dna. Piana przestaje lecieć, gdy wyczerpie się wredna reakcja chemiczna, a w międzyczasie piana, nie ogień, robi zupełnie niezłe zniszczenia.
Co innego gaśnice śniegowe. Szczęśliwie wyparły pianową paranoję. Gaśnicę śniegową można otworzyć i zamknąć. Mały ogień - krótka praca; duży pożar - pełny czad.
Polacy szybko odkryli, że gaśnicą śniegową fenomenalnie schładza się gorzałę. Często więc, podczas pożaru, okazywało się, że służbowa gaśnica jest pusta. 

Nalewają w plastikowe kubeczki.

-          No to łubudu, za przyjaźń polsko-amerykańską.

W tym momencie prawdziwy fachowiec nabiera w płuca tyle powietrza ile się da. Zatyka płuca i otwiera gardziel. Nie wolno dopuścić, aby opary spirytusu dostały się do płuc. Odważnie łyknąć na jeden raz i wypuścić powietrze, po czym jakiś czas nie oddychać. Gdy paw pcha się do góry, zacisnąć zęby i całą siłą woli skierować go z powrotem do żołądka. Gdy są jakieś trudności, nic nie mówić. 

Wszyscy czterej łyknęli jednocześnie. Tylko Paul po kilku sekundach rzuca się do pobliskiej fontanny. Zaciąga zdrowy łyk wraz z dorodnymi, niemieckimi drobnoustrojami. Bakterie i żyjątka w gardzieli Paula giną natychmiast. Paul poprawia ten łyk garścią trawy. Na zagrychę nie ma w odległości wzroku nic bardziej sensownego.

-          Gut? - nie wiadomo czy po angielsku czy po niemiecku pyta uśmiechnięty Restaurator.

Reszta polskiej ekipy przyjaźnie klepie Paula po plecach. Co też ten koleś tak się zakasłał.

-          Paul?

Restaurator przekłada butelkę do drugiej ręki. Teraz wyraźnie można przeczytać, co pili.

-          Wszystko w porządku? - pyta Murarz/Tynkarz.

Paul patrzy na etykietę i na filmowców z Polski. Po raz pierwszy dostrzega ich twarze. Parę dni temu poznali się na powitalnej balandze u Burgermajstra Kassel. Ale wtedy nie zapamiętał ani twarzy, ani imion, ani ksywek. Już wtedy szalał. Teraz podchodzi do każdego z osobna, głęboko patrzy w oczy i mocno ściska dłoń. Nadal nie może wydobyć głosu. Kino nieme. 

Jan Matejko, gdyby żył, mógłby namalować tę scenę nadając jej tytuł „Hołd Amerykański”. 

Rok później spotkają się w Hayward Gallery w Londynie. Paul widząc ich w drzwiach krzyknie do swoich angielskich fanów:

-          Popatrzcie na tych gości. Zapamiętajcie ich twarze. Oni potrafią pić czysty spirytus jak wodę!

I uściski i całusy z dubeltówy.

-          Jak wodę - podkreśli to kilka razy.

Matejko zatytułowałby ten obraz „Unia Londyńska”.  

Paul może sobie być najlepszy na kontynencie amerykańskim. W Europie musi oddać pole lepszym od siebie i zawsze bez szemrania to robi.