|
Zawsze przyjemniej jest umierać ze wspomnieniem fajnej dziewuchy w
ramionach, niż tylko z pragnieniem przytulenia fajnego dziewuszyska.
Kozietulski w przeddzień szarży zawsze pozwala chłopakom pójść do
burdelu. Powinni nadymać się za wszystkie czasy. Sam, niestety, idzie do
łóżka z pierwszymi objawami anginy. Ból gardła, gorączka i leci mu z
nosa. W Polsce łyknąłby kilka kielichów Trojanki Litewskiej i byłby
na chodzie. Tu eksperymentuje z Absyntem. Absynt jest dobry na dolegliwości
żołądkowe. Ale czy poradzi sobie z anginą? Smakiem przypomina mu
rodzimą Anyżówkę. Tylko kolory się nie zgadzają. Anyżówka jest biała,
Absynt - zielony. Na kacu kolory też się nie zgadzają. Gdy w Polsce, po
Anyżówce, wszystko jest w jak najlepszym porządku, tutaj, po Absyncie,
granatowe mundury wydają się być zielone, a karmazynowe kołnierze,
mankiety i wyłogi wyraźnie lecą w cynober, a nawet w oranż. -
Janek - mówi i kicha siarczyście - Mamy przed sobą cztery
baterie po cztery armaty w każdej. Ustawione są, jak obaj wiemy,
jedna za drugą, coraz wyżej. Cesarz życzy sobie, aby zająć tę
pierwszą i w ten sposób wysondować możliwość skasowania pozostałych.
Ja...(kicha), widzisz, jak ja dzisiaj wyglądam... ale jak wszystko będzie
gotowe, stanę razem z wami w pierwszej czwórce. Niestety atakujemy czwórkami.
Ten pieprzony wąwóz jest za wąski, aby ustawić szarżę w bardziej
sensownym szyku. Bierz chłopaków i rozpierdol mi tych skurwieli przy
pierwszych armatach... ...
nie chce się powtarzać i w kółko mówić „..w drobny
mak!”. Szuka w schorowanej głowie jakiegoś bardziej oryginalnego
porównania, które poderwałoby do walki skacowany Trzeci Szwadron. Chłopaków
od pewnego czasu szarpie nostalgia za Ojczyzną. Więcej piją. Najlepiej
pasowałby jakiś impuls wzięty z polskiej kuchni. Mają już dość
krewetek, byczych jaj, paelli valencjany, tortilli espaniola i churros.
Lecą lata rozłąki ze schabowym z kapustą, leniwymi pierogami,
barszczem ukraińskim, bigosem. -
Janek. Zróbcie z nich tradycyjny, polski bigos! -
Tak jest! - dziarsko odpowiada Janek Dziewanowski - ale może
lepsze byłyby flaki? -
Dobra. Niech będą flaki. - ustnie zatwierdza wersję rozwałki
pod Somosierrą, pułkownik Jan Kozietulski i smarka w chustkę. Dziewanowski
wychodzi przed kwaterę dowódcy. Jednemu z czterech młokosów, którzy
robią tu za trębaczy, każe grać na zbiórkę w gotowości bojowej. -
Chłopaki! - kapitan wydaje oficjalny rozkaz - formujemy kolumnę
czwórkową i walimy na pierwszą baterię. Szatkujemy skurwieli na wąskie
paski. Musimy przygotować na dzisiejszy obiad, porządne polskie flaki. Chłopaki
przed świtem wyciągnęli polskie ptaki z hiszpańskich pochew (ptaki te
zwane są czasami „gołąbkami pokoju”). Teraz, z francuskich
pochew, wyciągają francuskie szable.
Czwórkami ruszają stępa w kierunku nieprzyjacielskich armat. Ze stępa
w kłus, z kłusa w galop. * Pierwsza
hiszpańska salwa, w pierwszej czwórce, w pierwszej kolejności, kasuje
konia Kozietulskiego. Lecąc na łeb w kierunku trawy, bez szans na
osobiste uczestnictwo w zwycięskiej szarży, pułkownik dochodzi do
wniosku, że może to i lepiej. Zupełnie nie ma ochoty zostać narodowym
bohaterem w tym beznadziejnym, poniżającym stanie zdrowia. Nie dość
tego. Gdy tradycyjnym polskim zwyczajem przed szarżą, siedząc już w
kulbace, wypił „strzemiennego”, parę sekund później dopadła
go pijacka czkawka. -
... a w cholerę. Ćniam wspinaczkę do sławy w towarzystwie
upodlającej czkawki. Taka
jest historyczna i dosyć ordynarna prawda o początku słynnej szarży
pod Somosierrą. Ze względu na nieparlamentarny język, wizyty w
burdelach i anginę Kozietulskiego, tak widziane wydarzenia, nie nadają
się do podręczników szkolnych. -
Panowie! Za naszą i waszą Wolność! Za
naszą, czyli Polaków i waszą, czyli Hiszpanów.
|