Zawsze przyjemniej jest umierać ze wspomnieniem fajnej dziewuchy w ramionach, niż tylko z pragnieniem przytulenia fajnego dziewuszyska. Kozietulski w przeddzień szarży zawsze pozwala chłopakom pójść do burdelu. Powinni nadymać się za wszystkie czasy. Sam, niestety, idzie do łóżka z pierwszymi objawami anginy. Ból gardła, gorączka i leci mu z nosa. W Polsce łyknąłby kilka kielichów Trojanki Litewskiej i byłby na chodzie. Tu eksperymentuje z Absyntem. Absynt jest dobry na dolegliwości żołądkowe. Ale czy poradzi sobie z anginą? Smakiem przypomina mu rodzimą Anyżówkę. Tylko kolory się nie zgadzają. Anyżówka jest biała, Absynt - zielony. Na kacu kolory też się nie zgadzają. Gdy w Polsce, po Anyżówce, wszystko jest w jak najlepszym porządku, tutaj, po Absyncie, granatowe mundury wydają się być zielone, a karmazynowe kołnierze, mankiety i wyłogi wyraźnie lecą w cynober, a nawet w oranż.

  O świcie 30 listopada 1808 roku, Kozietulski czuje się podle. Na dworze ziąb. On, spod kołdry, nie ma ochoty się ruszyć, ale służba nie drużba. Wstaje i wzywa kapitana Jana Dziewanowskiego. Nieustannie smarkając w wyhaftowane przez polskie szlachcianki, koronkowe chusteczki, wydaje rozkaz. Niby ten rozkaz wydał Bonaparte, ale tak naprawdę on, Jan Leon Hipolit Kozietulski.

-          Janek - mówi i kicha siarczyście - Mamy przed sobą cztery baterie po cztery armaty w każdej. Ustawione są, jak obaj wiemy,  jedna za drugą, coraz wyżej. Cesarz życzy sobie, aby zająć tę pierwszą i w ten sposób wysondować możliwość skasowania pozostałych. Ja...(kicha), widzisz, jak ja dzisiaj wyglądam... ale jak wszystko będzie gotowe, stanę razem z wami w pierwszej czwórce. Niestety atakujemy czwórkami. Ten pieprzony wąwóz jest za wąski, aby ustawić szarżę w bardziej sensownym szyku. Bierz chłopaków i rozpierdol mi tych skurwieli przy pierwszych armatach...

 ... nie chce się powtarzać i w kółko mówić „..w drobny mak!”. Szuka w schorowanej głowie jakiegoś bardziej oryginalnego porównania, które poderwałoby do walki skacowany Trzeci Szwadron. Chłopaków od pewnego czasu szarpie nostalgia za Ojczyzną. Więcej piją. Najlepiej pasowałby jakiś impuls wzięty z polskiej kuchni. Mają już dość krewetek, byczych jaj, paelli valencjany, tortilli espaniola i churros. Lecą lata rozłąki ze schabowym z kapustą, leniwymi pierogami, barszczem ukraińskim, bigosem.

-          Janek. Zróbcie z nich tradycyjny, polski bigos!

-          Tak jest! - dziarsko odpowiada Janek Dziewanowski - ale może lepsze byłyby flaki?

-          Dobra. Niech będą flaki. - ustnie zatwierdza wersję rozwałki pod Somosierrą, pułkownik Jan Kozietulski i smarka w chustkę.

Dziewanowski wychodzi przed kwaterę dowódcy. Jednemu z czterech młokosów, którzy robią tu za trębaczy, każe grać na zbiórkę w gotowości bojowej.

-          Chłopaki! - kapitan wydaje oficjalny rozkaz - formujemy kolumnę czwórkową i walimy na pierwszą baterię. Szatkujemy skurwieli na wąskie paski. Musimy przygotować na dzisiejszy obiad, porządne polskie flaki.

Chłopaki przed świtem wyciągnęli polskie ptaki z hiszpańskich pochew (ptaki te zwane są czasami „gołąbkami pokoju”). Teraz, z francuskich pochew, wyciągają francuskie szable.

Czwórkami ruszają stępa w kierunku nieprzyjacielskich armat. Ze stępa w kłus, z kłusa w galop. 

*

Pierwsza hiszpańska salwa, w pierwszej czwórce, w pierwszej kolejności, kasuje konia Kozietulskiego. Lecąc na łeb w kierunku trawy, bez szans na osobiste uczestnictwo w zwycięskiej szarży, pułkownik dochodzi do wniosku, że może to i lepiej. Zupełnie nie ma ochoty zostać narodowym bohaterem w tym beznadziejnym, poniżającym stanie zdrowia. Nie dość tego. Gdy tradycyjnym polskim zwyczajem przed szarżą, siedząc już w kulbace, wypił „strzemiennego”, parę sekund później dopadła go pijacka czkawka.
Tak robią wszyscy szwoleżerowie. Kiedy nogi mają już uwięzione w strzemionach, kielicha oficjalnie kończącego nocną balangę, podaje dymnięta przed świtem panna. Jedne robią to z uśmiechem, inne ze łzami w oczach. Wszystkie (lub prawie wszystkie) są zachwycone ostatnim erotycznym starciem.
Kiedy rusza szarża, Kozietulski nie ma czasu na rozglądanie się za łyżeczką cukru. Głębokie oddechy pod gradem hiszpańskich kul też nie dają oczekiwanego rezultatu. Czka i końca czkania nie widać.
W ostatniej fazie lotu, kiedy jest już na trawie, a nad głową śmigają mu kopyta dowodzonego przez niego Trzeciego Szwadronu, mówi sobie:

-          ... a w cholerę. Ćniam wspinaczkę do sławy w towarzystwie upodlającej czkawki.

Taka jest historyczna i dosyć ordynarna prawda o początku słynnej szarży pod Somosierrą. Ze względu na nieparlamentarny język, wizyty w burdelach i anginę Kozietulskiego, tak widziane wydarzenia, nie nadają się do podręczników szkolnych.
Patriotyczni malarze wsadzają zdrowego jak rybę pułkownika na białego ogiera. Patriotyczni pisarze, każą mu najpierw poderwać konia, wyciągnąć szablę i wskazać nią cztery wrogie baterie. W usta wkładają mu okrzyk:

-          Panowie! Za naszą i waszą Wolność!

Za naszą, czyli Polaków i waszą, czyli Hiszpanów.